Czarny t-shirt z grafiką Martina Heideggera „Język jest domostwem bycia, hei-li, heil-lo, hei-la”
Przy zamawianiu produktu w uwagach do zamówienia prosimy o wpisanie zakupionego rozmiaru.
***
Krótka historia z Heideggerem w tle…
Gdy dwa lata temu podjęliśmy decyzję o wydaniu „Czarnych zeszytów” Martina Heideggera, filozofa który wywarł wielki wpływ na filozofię XX w. a swego czasu wielu z nas/Was pasjonował a nawet znacząco na nas/Was oddziałał (Tischner, Michalski, Michnik, Mizera & Co.), nie mieliśmy pojęcia, że za tym tytułem (bo nie sposób tego dzieła nazwać książką) będzie podążało tyle komplikacji i problemów. Chciałby się rzec istna „klątwa faraona”… Pierwsza rzecz, jaka nas zaskoczyła, to objętość dzieła, co do którego sądziliśmy, że wydamy je w jednym dużym tomie, a jak się nie da w góra dwóch-trzech (bo kto by dziś czytał filozofię, a poza tym sprzedaż i tak osiągnie max 1000 egzemplarzy), i że uda się tytuł niemieckiego piewcy „Dasein” i „bycia bytu” opublikować w co najwyżej dwa lata od rozpoczęcia pracy nad przekładem. Podobnie jak w przypadku obszernego dzieła markiza de Sade’a powstał roboczy zespół osób zaangażowanych, znawców i pasjonatów współczesnej filozofii niemieckiej, zaczęliśmy poznawać sprawę, wymieniać maile, i jakież było nasze zadziwienie, gdy okazało się, że „Czarne zeszyty” wyszły zbiorczo w bagatela 34 grubych tomach (jak dotychczas), z czego każdy ma – uśredniając – ok 400 stron…
Wiedzieliśmy już, że wydanie całości nie będzie możliwe, bo praca przekładowa musiałaby trwać jakieś – uśredniając – 34 lata, a biorąc pod uwagę, że do tego czasu stopnieją lodowce byłaby to czysta gównopraca. Wchodząc w tekst zachodziliśmy w głowę, co to jest za istna maszyna pisząca i maszyna pragnąca, prawdziwie filozoficzny „koktail Heideggera”, i że w efekcie, żeby zdobyć jakieś fundusze na wydanie całości trzeba by prosić niemiecką AfD albo byłego premiera Niemiec Schrödera, zatrudnionego bezpośrednio u Putina, bo chyba tylko oni byliby w stanie się do tego przedsięwzięcia dołożyć. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy dać polskim czytelnikom, wykładowcom, ambitnym filozofom, tak uczelnianym, jak i tym facebookowym, dla których ani Adorno, ani Horkheimer, ani Csath, ani Marks nie stanowią najmniejszego problemu, rozłupują ich bowiem jak wiadoma Danusia orzechy…, a przede wszystkim studentom choćby „istotę” skrywającego się przekazu piewcy germańskiej siły i woli mocy. Przeczytaliśmy 9 tomów… Dość, żeby stwierdzić, że każdy z nich powinien mieć zamiast obwoluty swastykę, taką jakie nosiło się czasach faszystowskiej glorii i chwały na przedramieniu… wyobraźcie to sobie: każdy tom z opaską, którą w trakcie lektury, a najlepiej zajęć na krakowskiej uczelni można pieczołowicie, by nie zniszczyć po brzegach, ściągnąć z woluminu i nałożyć sobie na przegub. Pamiętamy te z zajęć na filozofii, gdy będąc młodymi i nieświadomymi filomatami, czytało się zgodną bracią na głos i komentowało przesiąknięty miłością do prawdziwego ostatniego człowieka a nawet drzewa „List o humanizmie”… a prowadzący profesor gładząc się po brodzie, z miną mędrca, łkał nad potęgą mocarnego projektu istoczenia się istoty istnienia… te wszystkie hihi! i haha! nad „Gdybyż antyczni znali niemiecki!” i „Gdyby Parmenides znał germański!”, albo poklepywanie się po słowiańskich ramionach nad nowym słówkiem „Dasein” oddanym z emfazą jako „Tu-bylec”, i płaksiwe oddawanie sobie filomackiego salutu nad słusznością jedynej cokolwiek wartej w czasach marnych filozofii „eks-istenz”… Nasze quasi-zaśpiewy przypominały ryki co najmniej rodem z „Kabaretu” Fossego. Albo gdy podziwiało się te wszystkie poetyckie drogi lasu bądź przesiąknięte metafizyczną ciszą szwardzwaldzkiego namysłu leśne drożyny z emfazą, gdy ulubiony filozof i pupil jedynego wodza analizował dzieła Trakla czy Georgego, prowadził inteligenckie dysputy z poetą Paulem Celanem, a po powrocie do chałupy zbitej samemu z germańskich sosen i świerków, i tak pisał donosy do NSDAP na… wszystkich? Zaskoczeni dystansem francuskich i niemieckich erasmusów, którzy albo naszych rodzimych, potężnych zajęć unikali, albo traktowali je z szeroko otwartymi „oczyma” (a którzy mieli swoich krytyków, biorących już w latach 60. i 70. XX w. Heideggera „pod wąs” i nie certolili się z filozofem-faszystą) mówiliśmy „a fe!”, i hulaj dusza brnęliśmy nazad w metaforyczne bezrożna, mamląc do znudzenia to mające w zamyśle zamydlić oczy ględzenie istoczącego się w swej czystej istocie faszola… („przerwa w odczuwaniu”…).
Bo w efekcie i po dość szeroko zakrojonej lekturze dzieła filozofa widać tu pułapkę, chęć przechytrzenia wszystkich, filozofię-donos, potężną maszynę teoretyczną, mającą ideowo dać ujście praktycznej maszynie myśli faszystowskiej. W zasadzie po „Czarnych zeszytach”, po wiedzy nt donosów Heideggera na Husserla, Jaspersa, jego żony, na kolegów z wydziału, każda stronica z Heideggera jest umoczona w czymś nieludzko brudnym i nieludzkim na poziomie zdrowego rozsądku i sensu.
I możemy wyznać szczerze: nie wydamy tego. Nie warto. To jest złe, literacko pod każdym względem, tak złe jak złe są wiersze Martina H. (kto czytał ten wie), to są żałosne wypociny kogoś, kto donosił na bliskich, kto donosił na kolegów, kto wpisał się myśleniem i działaniem w czarny nurt władzy i czerpał z tego przywileje, o jakich nikt inny nie mógł marzyć. W efekcie naszej lektury mamy dla czytelników, studentów i filozofów, o ile dziś jeszcze są zajęcia z Martina H., coś, co może być krytycznym naddatkiem „do wykładu”, coś extra, i co być może dostatecznie wyśmiewa wszelkiej maści durniów, którzy z niczego robią coś, z istnego pojęciowego grrrrówna (podziękować patafizycznemu Jarry’emu i geniuszowi Boya) próbują ulepić istoczenie sie istoty existenz i tworzyć jakieś humanizmy…
Na koniec słowami ukochanego Rolanda Barthes’a chciałby się dopełnić nietzscheańską – bo Heidi wszystko co ciekawe zerżnął w efekcie z Nietzschego (ostrogi, style…) – krytykę radosną mottem: „Jakie to jest złe!”