Niehistorie

Ignacy Kotkowski

redakcja: Anita Błażewicz
stron: 87
rok wydania: 2019
ISBN: 978-83-66102-20-0

35,00 

Ze wstępu:

NIEHISTORIE można w ogólności oddać za pomocą platońsko-derridiańskiej idei, streszczającej w krótkim szlagworcie opowiadanie Kret: nie ma lektury, jest tylko r o z s u n i ę c i e…

Jeśli bowiem język nie posiada jakiegoś faktycznego „zewnętrza” albo posiada jedynie to metafizyczne, transcendentalne, fikcjonalne, które pisarze i filozofowie starają się ucapić i posiąść niby dawni alchemicy przepis na złoto, po czym zamknąć za sobą drzwi, gasząc na odchodnym światło […], z pewnością posiada swą glebę, która pozostaje za tymi drzwiami, w zupełnej ciemności: i to stąd, z tej pustyni alchemików, psiego pola, ciemnej materii Historii, ziemi niczyjej, spulchnianej przez pracę korników nieprawego, nieświadomego, niejasnego, nierozumnego, język wybija się zawsze na swą powierzchnię, a składają się nań słowa, zdania, frazy, owe ciężkie grudy języka,
które wyrzucał z siebie Mojżesz-jąkała albo Nietzscheański Osioł, opowieści i rozdziały robinsonad i odysei, które nigdy się nie kończą, a jedyny koniec pobrzmiewa tylko w czujnych uszach […] ksiąg zbójeckich i xiąg bałwochwalczych, wszelakich apokryfów, encyklik i jednej Księgi […].

 

Fragment opowiadania: „Morze”

Wyszedłem z morza i choć leżę w ciemno­ściach na łóżku, słuchając dźwięków ziemi, myślę o falach, które mnie przyniosły. Myślę o ziarnach piasku na skórze, spoczywam w jednym z nich, takiej drobince, i niesie mnie moje ciało, oddech kołysze.

Biegniemy brzegiem morza, nasze białe stopy, białe słońce, które ściskamy w ustach.

Kilkanaście lat później, w bezchmurny, jasny dzień, czytam opowiadanie Sylvie Plath: kiedy uczyłam się raczkować, moja mama posadziła mnie na brzegu, aby zobaczyć, jak się zachowam. Czoł­gałam się ku nadciągającej fali i przeszłam właśnie przez ścianę zieleni, gdy mama schwytała mnie za pięty. Nieraz zastanawiam się, co by się stało, gdy­bym zdołała przebić to zwierciadło. Czy moje dzie­cięce skrzela wchłonęłyby sól do mej krwi?.

Potem umiera ojciec. Przeglądam jego rze­czy, błądzę dłońmi po pokoju. W końcu wycią­gam książkę o wytartym grzbiecie – Frank Norris, Ocean przyjdzie po ciebie. Nie otwieram, nie chcę otwierać, tylko przez chwilę myślę, czy rzeczywi­ście przyszedł po niego, i czy przyjdzie też po mnie.

Niekiedy wyobrażam sobie, że został jedynie skrawek lądu. Słyszę nadciągający szum, falowanie.

Słońce jeszcze nie wzeszło. Morze zlewało się z niebem, tyle że morze było lekko pofałdowane, jak zmarszczona tkanina. Stopniowo, kiedy niebo rozja­śniało się, ciemna linia położyła się na horyzoncie, oddzielając morze od nieba, a szarą tkaninę pocięły grube kreski, poruszające się jedna za drugą pod po­wierzchnią, następujące po sobie, ścigające się bez końca. Tu znajduję swój początek, jeden z wielu, tu porwała mnie fala, w której spienionym grzbiecie zobaczyłem swoje odbicie, byłem tam, pomiędzy rwącymi słowami, słyszałem jak moje serce wali o brzeg.

Latem pojechaliśmy nad morze. Na kawałku kory wyryłem inicjały ojca i rzuciłem w fale (chwi­lę wcześniej rozsypywałem prochy w lesie, nie­opodal wydm). Czekałem na brzegu aż zaniosą go w głąb. Wypłynął jednak, wilgotny i błyszczący. Rzuciłem ponownie, wchodząc nieco głębiej, pa­miętam mewy nade mną i cienką linię horyzontu, od której nie mogłem oderwać wzroku. Drobne fale poniosły go ku mnie z powrotem. Wchodziłem coraz dalej, aż w końcu, nie wiem kiedy, przykryła mnie woda.

 

IGNACY KOTKOWSKI

MAGISTER FILOZOFII, KTÓRY PISZE, MIESZKA I PRACUJE W WARSZAWIE. PUBLIKOWAŁ W „TWÓRCZOŚCI”, „ORGII MYŚLI”, „NOWEJ ORGII MYŚLI”, „MAŁYM FORMACIE”.

NURTUJE GO PYTANIE O TO, CO DZIEJE SIĘ W TRAKCIE PISANIA (Z NIM, Z JĘZYKIEM I Z CAŁĄ RESZTĄ). Z RADOŚCIĄ ODDAJE SIĘ ROZMAITYM EKSPERYMENTOM, PRZEDE WSZYSTKIM LITERACKIM. NA MYŚL O ŚWIECIE, Z WRAŻENIA DOSTAJE GĘSIEJ SKÓRKI. LUBI ZWIERZĘTA