„Są poeci, którzy przez całe życie piszą jeden wiersz. D0 tej grupy z pewnością należy Anna Musiał. Każdy jej wiersz smakuje wybornie niczym dojrzała, słodka czereśnia. Musiał jest poetką powierzchni, metafizyka służy jej przede wszystkim rozpamiętywaniu cielesnej straty, która staje się pretekstem do szeroko zakrojonych rozważań o tajemnicy śmierci, ale zawsze w obrębie tego, co powierzchowne i namacalne. I tak właśnie wygląda metafizyka umierania: jest cielesna, daje się dotknąć.
Powidok tych wierszy pozostaje przed oczami na długo. Unosi się jak czarne, odwrócone niebo, ale też przechadzając się miedzy wersami, nie chodzimy po raju. Poruszamy się po poetyckim imaginarium, gdzie więcej jest cieni, zjaw i mar, aniżeli rzeczywistości wspaniale rozkwitającej materii. Poetka (stawiając sprawę wprost i nieco banalnie) penetruje krainę zmarłych, świat ciemności.
Tym właśnie jest pandemonium, które staje się tematem jej wypraw lirycznych. Stopniowa — i słowo to jest zarazem dobrym określeniem schodzenia w głąb, gdzieś do macierzy języka — lektura przynosi doświadczenie namacalnego kontaktu ze śmiercią, jakby ocierania się o nią, gry z cieniami. Anna Musiał zgłębia wewnętrzne krainy zarówno poprzez doświadczenie cielesności i duchowe zarazem, przy czym dusza oddycha ciałem, a ciało żyje otchłanią, która je w sposób tajemny zawłaszcza…
Jest to poniekąd tom o nieistnieniu/nieobecności i choć temat to bynajmniej nienowy, warto zwrócić uwagę, iż owa nieobecność jest niezwykle swoista, straszy i jednocześnie przyciąga. Podmiot wierszy nieobecności się nie obawia, penetruje martwe obszary niebytu, krajobrazy ziemi jałowej kunsztownie i z misterna precyzja; piętrzy znaki, szuka znaczeń, starając się sprowadzić to, co dotąd nieznane, do wyraźnej, symbolicznie odczuwalnej, poetyckiej metafizyki. Romans poetki ze śmiercią to koronkowa, schludna i wykonana z daktyliczną rozkoszą praca poetycka”.
Michał Piętniewicz