Kristeva: „Niezliczona”, „głęboka” Albertyna

 

Czas odczuwalny. Proust i doświadczenie literackie (fragment)

Amatorzy „kluczy” szybko odkryli, że za słynną Albertyną[footnote]„Elstir powiedział mi, że panienka nazywa się Albertyna Simonet. (…) Nie bardzom wiedział, kim jest Albertyna Simonet. Ona z pewnością nie wiedziała, czym ma być kiedyś dla mnie”; W cieniu zakwitających dziewcząt, II, s. 389 [przyp. red.]. Por. „Nie znałem żadnej z kobiet obecnych w Rivebelle. Przez to, że były cząstką mego pijaństwa, jak odbite obrazy są cząstką lustra, wydawały mi się tysiąc razy pożądańsze niż coraz to mniej istniejąca panna Simonet. Młoda blondynka, samotna, patrząca smutno spod słomkowego kapelusza przybranego kwiatami, spojrzała na mnie chwilę z zadumaną twarzą i wydała mi się sympatyczna. Potem przyszła kolej na drugą, potem na trzecią; w końcu na brunetkę o wspaniałej cerze. W przeciwieństwie do mnie, Saint-Loup znał je wszystkie”; przekład nieco zmodyfikowany. Ibidem, II, s. 364 [przyp. tłum., red.].[/footnote] kryje się przyjaciel i szofer Prousta, Alfred Agostinelli, który został pilotem i rozbił się w samolocie jednopłatowym, podczas lotu próbnego 13 maja 1914[footnote]Por.: Painter, op. cit., I, s. 266. „Albertynę, jak przekonamy się później, można utożsamiać z Agostinellim (I to też niezupełnie) tylko w chwili «rozpaczy o wschodzie słońca» i w jej życiu «uwięzionej» z Narratorem, co odpowiada wydarzeniom z życia Prousta, od września 1913, do wiosny 1914. Postać z Poszukiwania, której wzorem jest Agostinelli z 1907 roku, to w gruncie rzeczy tylko szofer, którego narrator najmuje, aby woził jego i Albertynę, i którego porównuje do «młodego Ewangelisty, pochylonego nad swoją aureolą»”. G. Painter, op.cit., t. II, s. 119. „Tortury Prousta, podobnie jak te, które przeżywał Narrator u boku uwięzionej Albertyny, były dwojakiego rodzaju. Pierwsze to zazdrość – ale o kogo i o co? Czy i Agostinelli był homoseksualistą, szukającym ulgi po tyranii swego pracodawcy w kontaktach z młodszymi i mniej wymagającymi partnerami? Możliwe, choć nie wskazują na to żadne oczywiste dowody. […] Agostinelli zdradzał swoją żonę i swego pracodawcę z kobietami i Proust lękał się tych zaznawanych przez niego rozkoszy normalnej miłości właśnie dlatego, że sam nie mógł ich dać. Może dlatego w sierpniu 1913 roku Proust tak śpiesznie porwał Agostinellego do Paryża […]. Może miał zamiar śledzić Agostinellego, tak jak Charlus Morela i Narrator Albertynę […]. Drugim powdem udręki, podobnie jak w wypadku Narratora, była świadomość, że uwięzienie Agostinellego dobiega końca. Mimo całego uczucia do swego niezwykłego pana i wdzięczności za duchowe i materialne przejawy jego dobroci, była to za trudna próba i młody człowiek snuł już projekty wyrwania się i życia własnym życiem na wolności”. G. Painter, op. cit., s. 253-254 [przyp. red.]. „Główny inspektor, Joseph Garbero, ostrzegał śmiałego nowicjusza, że powinien latać ponad lotniskiem. Ale Agostinelli, uniesiony radością wyzwalającego lotu, ruszył na północo-wschód i zapuścił się nad morze. Miał zamiar zawrócić, ale zapomniał, że przed tym manewrem powinien nabrać wysokości i szybkości; jednopłatowiec runął w dół i pochylając się prawym skrzydłem wpadł w morze o kilkaset metrów od lądu”; G. Painter, op. cit., t. II, s. 261 [przyp.red.].[/footnote] roku. W miarę jak autor nazywa sam siebie „Sinobrodym” „człowiekiem, który lubił młode dziewczyny”[footnote]List do Laurisa, cytowany przez Paintera, Ibidem, s. 149. G. Painter, op. cit., t. II, s. 152 [przyp. red.].[/footnote], możemy bez problemu znaleźć w śladach tajemniczej więźniarki wspomnienia, jakie musiały zostawić Marie de Benardaky, Marie Nordlinger, z jeszcze większą pewnością Marie Finaly[footnote]Por.: Painter, op. cit., II, s. 54-56; s. 160, etc. „Dokoła dalekiej, na pół zatartej sylwetki Marie Finaly skrystalizuje się postać Albertyny. Ta miłość zostawiła trwałe skutki i stała się jednym z punktów zwrotnych w jego życiu. Po porażce, jaką zakończyła się historia uczucia do pani de Chevigné, Proust już nigdy nie zakochał się w żadnej starszej kobiecie; od epizodu z Marii Finaly upłynęło bardzo wiele lat, zanim na nowo zakochał się w młodej dziewczynie. Wiosną 1893 roku z ulgą i radoscią wszedł na jedyną drogę, już teraz otwartą, drogę, której skrycie i podświadomie szukał przez cały czas”; G. Painter, op. cit., t. II, s. 261 [przyp.red.].[/footnote]; nie zapominając o Laure Hayman i Louisie de Mornand, do których Proust adresuje namiętne listy. Ta ostatnia utrzymuje, że łączyła ją z pisarzem głębsza znajomość i obiecuje pokazać listy intymniejsze jeszcze od tych, które opublikowała w 1928 roku: co gorliwsi ciągle ich oczekują[footnote]Por. de Diesbach, op. cit., s. 329-330.[/footnote]. Inne wspominają „młodą, tajemniczą dziewczynę”, której „nazwisko nie jest nam nawet znane, chociaż zda się, ciągle jeszcze żyje pośród nas”[footnote]Por. Painter, op. cit., s. 147. „W czasie tego właśnie pobytu nad morzem Proust poznał tę tajemniczą młodą dziewczynę, którą widywał także od czasu do czasu w Paryżu, a w rok potem myślał, żeby się z nią ożenić. Nie znamy nawet jej nazwiska, choć być może żyje do dziś. […] Dowody jej kontaktów z Proustem są rozpaczliwie ubogie, ale wystarczające, aby wykazać, że była ona obok Marie Finaly i Agostinellego – jednym z najważniejszych pierwowzorów Albertyny”; G. Painter, op. cit., t. II, s. 141-142 [przyp. red.].[/footnote].

W biografii Prousta nie brakuje w rzeczywistości czułych i intensywnych więzi z kobietami. Ale jego osobista delikatność i umiejętność utożsamiania się z kimś drugim sprawiały, że korespondencja nie pozwalała dokładnie stwierdzić czy entuzjazm, którym darzy odbiorcę, a raczej odbiorczynię, nie ma na celu uprzywilejowania… ale samego nadawcy. Opublikowane nie tak dawno Pisma młodzieńcze (1887-1895)[footnote]Proust, Pisma młodzieńcze (1887-1895), Międzynarodowy Instytut Marcela Prousta, wyd. Anne Borrel, 1991. Por. „Niewielkie towarzystwo czwórki przyjaciół” (23-40), i listy do Jacques’a Bizeta i Daniela Halévy’ego (s. 41-74). Co następuje: „Wiem […], że są młodzi ludzie (i że obiecasz mi absolutną tajemnicę, nawet wobec Bizeta, dam ci kawałki godne zainteresowania z tego punktu widzenia, należące i adresowane do mnie), młodzi ludzie, a przede wszystkim w wieku od 8 do 17 lat, którzy lubią inne typy, chcą zawsze ich oglądać (tak jak ja Bizeta), płaczą i cierpią z dala od nich, i pragną ich ucałować, i paść przed nimi na kolana, którzy kochają ich cieleśnie, którzy zakrywają ich wzrokiem, którzy nazywają ich kochaniem, moim aniołem, tak bardzo poważnie, którzy piszą do nich namiętne listy, i którzy za nic w świecie nie praktykowaliby pederastii. Jednakże, generalnie, miłość wygrywa i wszyscy wspólnie się masturbują. Ale nie kpij sobie z nich, ani z tego, o którym mówisz, jeśli właśnie tak jest” (List do Daniela Halévy’ego, około końca czerwca 1888, Ibidem, s. 58).[/footnote] odsłaniają poniekąd młodego Prousta, który już od czasów liceum nie waha się manifestować swych namiętności homoseksualnych. Nie obawiając się, że często będą odpychane, podejmował niestrudzenie wraz ze swymi podopiecznymi oraz przyjaciółmi retorykę miłosną, która będzie obecna w jego twórczości do końca życia. Najbardziej skrupulatny detektyw byłby w ten sposób zmuszony uznać w „kluczach” do Albertyny dominujący aspekt męski, nie zaniedbując intymności i wrażliwości Prousta w stosunkach z kobietami.

Teoria, którą narrator rozwija na temat homoseksualizmu w Uwięzionej, nie „zwyczajowego”, ale rozproszonego, „mimowolnego” (jak pamięć?), „nerwowego”, „takiego, który ukrywamy przed innymi, i który przenosimy na samych siebie”[footnote]„Uspokajał sam siebie cytując Platona i Wergilego, ponieważ, będąc ślepym duchowo, nie rozumiał, że kochać wówczas młodzieńca było czymś takim, jak dzisiaj utrzymywać tancerkę, a później się zaręczyć. Żarciki Sokratesa świadczą o tym lepiej niż cała teoria Platona. Sam Charlus nie byłby tego zrozumiał, on, który mieszał swoją manię z przyjaźnią (niepodobną do niej w niczym), a atletów Praksytelesa z usłużnymi bokserami. Ale baron nie chciał wiedzieć, że od tysiąca dziewięciuset lat («Nabożny dworak nabożnego władcy byłby ateuszem pod monarchą bez wiary» – powiedział La Bruyère) wszelki obyczajowy homoseksualizm – zarówno homoseksualizm młodzieńców Platona, jak pasterzy Wergiliusza – zanikł, przetrwał zaś i mnoży się jedynie homoseksualizm wrodzony, organiczny, ten, który się skrywa przed innymi i maskuje przed samym sobą” ; przekład zmodyfikowany. Uwięziona, V, s. 187 [przyp. red.].[/footnote] pozwala myśleć, że narrator jest adeptem transseksualizmu: przynależność każdego indywiduum do (przynajmniej) dwóch płci i pośrednie przejście, ukryte, „bezwiedne” dla każdego z nas, poprzez zamknięcie przegrody, oficjalnie nieprzekraczalnej różnicy płci. Zanim powrócimy do tematu proustowskiej koncepcji homoseksualizmu transseksualnego, podkreślmy wszelako, że z jednej strony, w Poszukiwaniu utraconego czasu Proust jawi się jako znawca kobiet, a z drugiej, jeżeli transseksualizm znajduje tam swoje miejsce, nie funkcjonuje on w taki sam sposób u Albertyny czy u Charlusa.

Tak oto, i bez zbędnej uwagi zwracanej na „klucze”, ale trzymając się samej narracji, mamy prawo stawiać sobie pytania: kim dla narratora jest kobieta? Pod jaką rolę się podszywa, kiedy decyduje przedstawić się jako kochanek Albertyny? Jaka jest w końcu różnica pomiędzy Sodomą a Gomorą?

„[…] retrospektywnie, nie mogę przypisać jej żadnej tożsamości”[footnote]„Jestem przekonany, że to Albertynę odnajduję, tożsamą z ową młodą dziewczyną, przystającą w gronie przyjaciółek, odcinającą się w tej przechadzce na horyzoncie morza; ale wszystkie te obrazy pozostają na zewnątrz tamtego, bo nie mogę mu nadać wstecz identyczności, jakiej nie miał dla mnie w chwili gdy, gdy uderzył moje oczy”. W cieniu zakwitających dziewcząt, II, s. 390 [przyp. red.].[/footnote].

Przede wszystkim, kobieta tutaj nie posiada żadnej tożsamości; z zasady kobieta nie jest indywidualizowana. Płatek w bukiecie kwiatów, mewa w stadzie, czy też zwyczajne odbicie, szczegół, ślad, ledwo zauważalny i łatwo zamienny. Kobiety zawsze są określane w neutralnej liczbie mnogiej: idą grupami albo w gromadach, tłumnie. Najstarsza z nich zaczyna biec, przeskakuje przez staruszka, „para zielonych oczu” ją śledzi, odrywa od niej wzrok, to nie ona, to inna, kto wie, „postać okrągła”, „nieśmiałość wstydliwa i pyszałkowata”[footnote]Przekład zmodyfikowany. W tłumaczeniu Boya: „Zwłaszcza para zielonych oczu w twarzyczce lalki wyraziła podziw dla tego aktu i wesołość, w których próbowałem rozróżnić nieco lękliwości, lękliwości wstydliwej zarazem i aroganckiej, nie istniejącej u innych”; Ibidem, s. 342 [przyp. red.].[/footnote]. Czy to już Albertyna? Być może. Jednakże różnica zaciera się w kłębie „czarnych polo”[footnote]Ibidem, s. 375 [przyp. red.].[/footnote], w gromadzie „rowerzystów”[footnote]Ibidem, s. 389 [przyp. red.].[/footnote]. Uważamy, że jesteśmy w stanie rozpoznać ciemne, śmiejące się oczy, pogodne i trochę narzucające się, drgające w strumieniu [flux] [rowerzystów – przyp. KMJ]. Tak myślimy. Ale czy to aby takie pewne? Stopione jedne z drugimi, kobiety zostają wchłaniane przez krajobraz i sztukę: „[…] mała […], której pyzate i różowe policzki oraz zielone oczy odcinały się na horyzoncie morza”[footnote]Przekład zmodyfikowany. W tłumaczeniu Boya: „Obecnie ich urocze rysy nie były już zmieszane ze sobą, niepodobne do rozróżnienia. Rozdzieliłem je i skupiłem (w braku imion, których nie znałem) dokoła największej, tej, co skoczyła przez starego bankiera; i małej, której pyzate i różowe policzki, zielone oczy odcinały się na horyzoncie morza”; Ibidem, s. 342 [przyp. red.].[/footnote]. „Urocze kombinacje, jakie stwarza młoda dziewczyna z plażą, z zaplecionymi włosami posągu w kościele, z jakimś sztychem, ze wszystkim tym, co sprawia, że kochamy w tej dziewczynie – za każdym razem kiedy wchodzi – jakiś uroczy obraz, kombinacje te nie są zbyt stałe”[footnote] Strona Guermantes, III, s. 328-329 [przyp. red.].[/footnote]. Ten jakże impresjonistyczny „melanż” oddaje doskonale obraz Elstira, którego narrator odwiedza wierząc, że uda mu się na chwilę znaleźć schronienie przed czarem młodych kobiet. Elstir, przyjaciel i sprzymierzeniec dziewcząt w kwiatach: jego malarstwo rekonstytuuje ową niepodzielną i ruchomą tajemnicę, a kunszt autora będzie starać się ją odtworzyć. W tym miejscu w to wszystko włącza się narrator. Czy przypadkiem nie chciałby być jedną z nich, albo, skromniej jeszcze: pozwolić jednej z nich się pokochać? „[J]a sam mógłbym kiedyś zająć miejsce pośród nich w orszaku, który ciągnął wzdłuż morza – ta myśl zdawała się mieścić w sobie sprzeczność równie nierozwiązywalną, co gdybym przed jakimś attyckim fryzem lub freskiem wyobrażającym pochód uważał za możliwe, ja, widz, zająć miejsce między boskimi celebrantkami jako ich kochanek”[footnote]W cieniu zakwitających dziewcząt, II, s. 345 [przyp. red.].[/footnote].

Niestałość Albertyny wychodzi na jaw w zabawny sposób, ze śmiesznością być może nieuświadomioną przez narratora, w nieustającej migracji jej pieprzyka: od wargi po brodę, od podbródka do oczu[footnote]Por. „Podeszła, nawet się nie zatrzymując, aby podać malarzowi rękę, przy czym ujrzałem, że ma pieprzyk na brodzie”. Ibidem, s. 388; „Nazwisko i parentele Albertyny były pierwszą granicą postawioną moim domysłom. Jej uprzejmość (podczas gdy rozmawiając z nią odnajdywałem jej pieprzyk na policzku pod okiem) była drugą granicą”; przekład zmodyfikowany. Ibidem, s. 416 [przyp. red.].[/footnote]. W takim natłoku szczegółów i zamieszaniu rozumiemy, że narrator nie może „poznać” swojej Albertyny, a starając się tego dokonać, zawsze się jej jakoś „sprzeniewierza”[footnote]„Toteż dopiero poznawszy po omacku początkowe błędy optyki, można by dojść do dokładnego poznania jakiejś istoty, o ile to poznanie jest możliwe. Ale nie jest możliwe; bo, podczas gdy korygujemy naszą wizję tej osoby, ona sama, nie będąc martwym obiektem, zmienia się znowuż; chcemy ją pochwycić, ona zmienia miejsce; i myśląc, że ją widzimy nareszcie jaśniej, pochwyciliśmy jedynie jej dawne obrazy, które zdołaliśmy oświetlić, ale które jej już nie przedstawiają”; ibidem, s. 416 [przyp. red.].[/footnote].

Bardziej auto-erotyczne aniżeli erotyczne, to wielopostaciowe uwodzenie młodości znajduje swój udany obraz w grach Albertyny w diabolo: manewrując po drodze „swoim «diabolo» niby zakonnica różańcem”, upodabniając to do golfa, „który przyzwyczaja do samotnych przyjemności”. Udana masturbacja: „dzięki tej zabawie, mogła spędzać całe godziny sama, nie nudząc się”[footnote]Ibidem, s. 282. „Przyłączył się do nas Oktaw, nie drożący się z opowiedzeniem Annie ilości punktów, jakie zrobił poprzedniego dnia w golfa, a potem Albertyna, manewrując po drodze swoim «diabolo» niby zakonnica różańcem. Dzięki tej grze, mogła spędzać całe godziny sama, nie nudząc się”. Ibidem, s. 468 [przyp. red.].[/footnote]. Dziwnie – ale czy jest to zdrada męskiej esencji, która trawestuje charakter kochanej młodej dziewczyny? – Albertyna zdaje się chcieć zaradzić swojej nieuchwytnej tożsamości bardzo naciskając na szczególną ortografię swojego własnego nazwiska, Simonet przez tylko jedno „n”[footnote]„Zresztą pojęcia socjalne Albertyny odznaczały się zadziwiającą głupotą. Uważała, że Simmonetowie przez dwa «n» są czymś niższym, nie tylko od Simonetów przez jedno «n», ale od wszystkich innych możliwych osób. […] Nienawiść, jaką żywimy dla innych Simonnetów, jest tym silniejsza, że nie jest indywidualna, ale przekazana dziedzicznie. Po upływie dwóch pokoleń pamięta się wzgardliwą minę, jaką dziadkowie nasi mieli dla innych Simonnetów; nie znamy jej przyczyn; nie zdziwiłaby nas wiadomość, że się to zaczęło od jakiegoś morderstwa. To trwa często aż do dnia, kiedy pomiędzy jakąś Simonnetówną i Simonnetem – wcale nie krewnymi – sprawa zakończy się małżeństwem”. Strona Guermantes, III, s. 344-345 [przyp. red.].[/footnote]. Czy jest to chęć pozbycia się żydowskich skojarzeń, których nie cierpi[footnote]„Wszystkie te wyrażenia pani Bontemps wszczepiła jej równocześnie z nienawiścią do Żydów i z szacunkiem dla czarnego koloru, który jest «zawsze na miejscu i zawsze dystyngowany»; to znaczy, nawet nie wyuczyła jej ich formalnie, ale tak jak szczygle pisklęta wzorują się na szczebiocie szczygłów-rodziców, aż same wyrosną na prawdziwe szczygły”. Ibidem, s. 333 [przyp. red.].[/footnote], nazwiska Simonnet przez dwa „n”[footnote]Por. Jean Bem, „Le Juif et l’homosexuel dans À la recherche du temps perdu”, [w:] Littérature, no 37, luty 1980, s. 105, i op. cit., III, s. 265.[/footnote]? Wiemy, że jej ciotka, bardzo przeciętna i mieszczańska Pani Bontemps, uradowana z wizyty u Verdurinów, była antydreyfusistką[footnote]„Wszystkie swoje podziwy i wzgardy poddawał próbie nowego kryterium – dreyfusizmu. To, że antydreyfusizm pani Bontemps kazał mu ją uznać za głupią, nie było dziwniejsze niż to, że kiedy się ożenił, odkrył w niej inteligencję”. Strona Guermantes, III, s. 544 [przyp. red.].[/footnote]. Czy też jest to zwyczajna chęć odrębności, która wyraża się w zainteresowaniach młodej dziewczyny: nauczyć się malować, zapoznać się z Vinteuilami, zwracać uwagę na literackie i filozoficzne wypowiedzi narratora? Pochodzenie i lekkość Albertyny czynią mało wiarygodnymi jej wzloty intelektualne. Wszystko się zmienia, jeśli przeniesiemy na nią teorię kwiatostanową seksualności obupłciowej, którą Proust rozwija à propos Charlusa, ale którą postrzega jako uniwersalną. Każda płeć jak i każda osoba – nie mniej niż kogokolwiek innego, w równym stopniu dotyczy to także Albertyny – byłaby wiązką różnic odgrodzonych, przyległych niekompatybilności (jej aspekt względem „Vinteuil”, aspekt jej „brzydoty”). Na ogół żadna z postaci nie jest owego całokształtu [globalité] świadoma, ponieważ taka globalność nie istnieje, w ostateczności: nic poza śladami, cechami.

Ten wir kolorów i świateł jest właściwie światem kontrastów. Do obojętności Albertyny dochodzi jej marginalność – jedyna sierota w powieści, bez rodziny, jedynym jej punktem odniesienia jest jej grzech [faute], którego perwersja prowadzi ją zarówno do bycia zakładniczką, jak i zdrajczynią bogatych i rozbieżnych [disparates] środowisk: szpieg, obecna na wszystkich szczeblach, swoista „go between”. Od razu, niezliczona Albertyna należy do podejrzanych, zdegradowanych przez społeczeństwo, typów, ma „zły gust”[footnote]„Na początek stwierdziłem u Albertyny minę dość onieśmieloną w miejsce nieubłaganej; zdawała mi się raczej poprawna niż źle wychowana, jeżeli o tym sądzić z epitetów: «ona jest w złym tonie, ona ma złą manierę»”. WZD, II, s. 416 [przyp. red.]. „I za każdym razem kiedy mówiła z zachwytem o jakiejś szarfie, etoli, parasolce, które przez okno lub mijając dziedziniec, oczami rozróżniającymi tak szybko wszystkie odcienie elegancji, ujrzała na szyi, na ramionach lub w ręce pani de Guermantes, wiedząc, że trudnego z natury gustu Albertyny (wydelikaconego jeszcze lekcjami elegancji czerpanymi z nauk Elstira) nie zadowoliłaby jakaś imitacja, nawet ładnej rzeczy, zastępująca ją w oczach pospólstwa, ale różniąca się od niej całkowicie, zachodziłem w sekrecie, aby wypytać księżnę, gdzie, jak, z jakiego modelu było sporządzone to, co się podobało Albertynie, dokąd należy się zwrócić, aby uzyskać ściśle to samo; na czym polega sekret krawca, elegancja (Albertyna nazywała to «szyk», «styl») wykonania, jak się nazywa dokładnie materia – piękność materiału miała tu swoje znaczenie – której należało żądać”. U, V, s. 28 [przyp. red.]. „[O]na, której oczy tak się ożywiały niegdyś, kiedy mówiłem o jakiejś dziewczynie: «Trzeba się starać ją ściągnąć, tak bym miała ochotę ją poznać.» – «Ale ona jest, jak ty nazywasz, „w podejrzanym rodzaju”»”. Uwięziona, V, s. 51 [przyp. red.].[/footnote]. Zanim zwiędnie i zniknie, pozwala się ponieść sprośności trywialnego języka, który przypomina język przyjaciółki Morela: Albertyna mówi o „sodomie”[footnote]„– Ślicznie dziękuję! – rzekła. – Wydawać bodaj grosz na tych starych pierników, to już wolę, abyś mi pozwolił kiedy, żebym sobie dała zagrzać…”; Uwięziona, V, s. 313-316 [przyp. red.].[/footnote].

Narrator wcześnie przeczuł, pod nieobecność tożsamości, możliwość groźby konfliktu: „pod pozorami dobrych manier” Albertyny przebija jej ostry ton i jej maniery „małej bandy” [petite bande][footnote]Prawdopodobnie autorce chodzi tutaj o „bandę” Verdurinów, a więc o osoby/dziewczęta luźnego prowadzenia, a może też osoby transseksualne, jak Albertyna czy Odeta, albo sama Pani Verdurin, jak czasem określała tym mianem własne towarzystwo Patronka, Pani Verdurin. Czasem także mowa o „gromadce”, „towarzystwie” etc. Tutaj jednak autorce wyraźnie chodzi o ujemny wydźwięk. W polskim przekładzie, w miejscu lokalizowanym przez autorkę jest mowa o gromadce: „A nawet przyjemność, jaką mi dawała gromadka, tak szlachetne, jak gdyby się składała z helleńskich dziewic, pochodziła stąd, że miała coś z pierzchania owych mijanych na drodze postaci”. W cieniu zakwitających dziewcząt, II, s. 345 [przyp. tłum.].[/footnote]. Ale są to detale-fetysze, jej głos, jej dłonie, które ożywiają niezdecydowane kontury i zapewniają narratorowi to, co bierze za miłość: „[…]spostrzegłem, że modulacje tak jej głosu, jak i twarzy genialnie rysowały mi oryginalny i jedyny w swojej indywidualności obraz, narzucając mi go despotycznie […]”[footnote]„Kiedym rozmawiał z którą z moich przyjaciółek, spostrzegłem, że modulacje tak jej głosu, jak i twarzy genialnie rysowały mi oryginalny i jedyny w swojej indywidualności obraz, narzucając mi go despotycznie; że są to dwa widowiska, tłumaczące, każde na swojej płaszczyźnie, tę samą poszczególną rzeczywistość”. Ibidem, s. 448 [przyp. red.].[/footnote]. „[Ż]e byłem równie wrażliwy na ich głos, bardziej może wzruszający (bo nie tylko wywiera to samo swoiste i zmysłowe działanie co twarz, ale należy do niedostępnej otchłani, rodzącej zawrót beznadziejnych pocałunków), na ich głos podobny do jedynego dźwięku instrumentu, w których każda z nich wkładała siebie całą i który miała tylko ona […], przyprawia o zawrót głowy przy pocałunkach pozbawionych nadziei”[footnote]Przekład zmodyfikowany. Dodano częściowo fragment wg oryginału, którego nie ma w polskiej edycji Poszukiwania. Podkreślenie autorki. „Oczywiście ta wierność pierwszym i czysto fizycznym wrażeniom, odnajdywanym raz po raz u dziewcząt, nie tyczyła jedynie ich rysów. Wspominałem, że byłem równie wrażliwy na ich głos, bardziej może wzruszający (bo nie tylko wywiera to samo swoiste i zmysłowe działanie co twarz, ale należy do niedostępnej otchłani, rodzącej zawrót beznadziejnych pocałunków), na ich głos podobny do jedynego dźwięku instrumentu, w których każda z nich wkładała siebie całą i który miała tylko ona”. Ibidem, s. 457 [przyp. red.].[/footnote]. „Uścisk ręki Albertyny miał zmysłową słodycz, jak gdyby harmonizującą z różową, leciutko lila barwą jej skóry”[footnote]Podkreślenie autorki. „Uścisk ręki Albertyny miał zmysłową słodycz, jak gdyby harmonizującą z różową, leciutko lila barwą jej skóry. Ten uścisk dawał wrażenie, że się wnika w dziewczynę, w głębię jej zmysłów – tak samo jak dźwięczność jej śmiechu, nieskromna na kształt gruchania lub pewnych krzyków”. Ibidem, s. 458 [przyp. red.].[/footnote].

Namalowawszy w ten sposób swojego Maneta i swego Moneta, narrator podejmuje próbę unifikacji. Towarzystwo [fréquentation], które zabiera czas i możliwości oka na akomodację, kończy się na wyodrębnieniu jakiejś twarzy. „Miała inną twarz lub raczej wreszcie miała twarz”[footnote]„Była w tym podobna do wszystkich osób, które widujemy rzadko, ale które niegdyś żyły z nami bliżej. Ale z Albertyną było nie tylko to. Zapewne, nawet w Balbec, w czasie naszych codziennych spotkań, zawsze byłem zaskoczony jej widokiem, tak zmieniała się zależnie od dnia. Ale teraz ledwie ją można było poznać. Rysy jej, wyłonione z różowego oparu, który je spowijał, stały się wydatne na kształt posągu. Miała inną twarz lub raczej wreszcie miała twarz; ciało jej urosło. Nie zostało już prawie nic z powłoki, która ją spowijała i na której powierzchni w Balbec przyszły jej kształt zaledwie się rysował”. Strona Guermantes, III, s. 328 [przyp. red.].[/footnote]. „Prawdziwa kobieta” oddziela się od wiązki światła. Kiedy owa tożsamość-postać-twarz nie ucieka (jak to ma miejsce w hotelu Balbec, gdzie młody mężczyzna na próżno próbuje pocałować „nefrytowe winogrona”, „niejadalną dekorację”[footnote]„Przypomniałem sobie Albertynę najpierw na plaży, prawie namalowaną na tle morza, mającą dla mnie istnienie nie bardziej rzeczywiste niż owe obrazy w teatrze, gdzie nie wiemy, czy mamy do czynienia z samą aktorką, ze statystką dublującą ją w danej chwili czy jedynie z projekcją świetlną. Potem prawdziwa kobieta odczepiła się od świetlnego pęku, podeszła do mnie, ale jedynie po to, abym mógł stwierdzić, że w rzeczywistym świecie nie jest ona bynajmniej tak przystępna, jak się to wydawało w magicznym obrazie. Dowiedziałem się, że niepodobna dotknąć jej, pocałować, że można z nią tylko rozmawiać, że tak samo nie jest dla mnie kobietą, jak nefrytowe winogrona, niejadalna dekoracja dawnych stołów, nie są winogronami”; ibidem, s. 336 [przyp. red.].[/footnote]), ale oddaje się – prawdziwa czy łatwa – pocałunek na nowo staje się wirem. W tym porównywany do niewinnych początków, które z czasem nabierają destrukcyjnego charakteru. Malarski przepych według Elstira okazuje się nagle zbiorem „przykrych oznak”[footnote]„Dopókim nie dotknął tej głowy, widziałem ją bodaj, dochodził mnie jej lekki zapach. Ale niestety, nasze nozdrza i oczy są równie źle umieszczone dla pocałunku, jak wargi źle są ukształtowane do tego celu; naraz oczy moje przestawały widzieć, potem mój nos, zgnieciony, nie czuł już żadnego zapachu… Nie poznałem przez to lepiej smaku upragnionej różowości, ale odgadłem z tych przykrych oznak, że wreszcie całuję twarz Albertyny”. Ibidem, s. 341 [przyp. red.].[/footnote], przeczuciem „bomby”, która wybuchnie dopiero później[footnote]„Co się tyczy Albertyny, ustawiczne pożycie z nią miało coś inaczej uciążliwego, niż to mogę tutaj wyrazić. Okropną rzeczą jest czuć życie innej osoby, przywiązane do naszego niby bomba, którą niesiemy nie mogąc jej porzucić bez zbrodni”. Uwięziona, V, s. 164.[/footnote].

Zatrzymajmy się chwilę na tym niemożliwym pocałunku. Narrator utrzymuje, że człowiek nie ma organów pozwalających mu dotknąć „tej niedostępnej otchłani”, ów brak „tożsamości” tak samo oszałamiający jak „rachunek prawdopodobieństwa”, nie może nas zapewnić, że go „doświadczymy”. „[C]złowiekowi, istocie oczywiście mniej pierwotnej niż jeżowiec, a nawet niż wieloryb, brak jest wszelako jeszcze pewnej ilości zasadniczych narządów; a zwłaszcza nie posiada żadnego, który by służył do pocałunku. Ten nie istniejący organ zastępuje człowiek wargami, przez co dochodzi może do rezultatów nieco doskonalszych, niż gdyby był skazany na pieszczenie kochanki rogiem”[footnote]Podkreślenie autorki. Strona Guermantes, III, s. 341 [przyp. red.].[/footnote]. Możemy medytować albo długo się śmiać z tej metonimii rogu, twardego, ale bezużytecznego i wrażliwych, acz bezwładnych, ust; dowodzą one, jakakolwiek by nie była kreatywność zakochanego, „braku organu” ludzkiego, do dominowania nad zamętem kobiecego braku tożsamości. Przypomnijmy jedynie, że na początku, gry narrator odkrył granice i luksus więzi bukolicznych i reguł powonieniowych z „mamą” i magdalenką[footnote]Por. I. 1. „À la recherche de la Madeleine”, s. 13-46.[/footnote], aby wywnioskować, że tylko wyobraźnia, posiadaczka niestałej pamięci, może wypełnić ten brak. Zapomniawszy swojej konkluzji, albo próbując ją osiągnąć innymi sposobami, młody mężczyzna wraz z Albertyną jest skonfrontowany z doświadczeniem, które należy nazwać schizoidalnym: rozpadem na kawałki i odrzuceniem. „[U]jrzałem dziesięć Albertyn; ta jedna dziewczyna stała się niby boginią o wielu głowach; ostatnia, którą widziałem, kiedym się starał zbliżyć do niej, ustępowała miejsca innej. Dopókim nie dotknął tej głowy, widziałem ją bodaj, dochodził mnie jej lekki zapach. (…) Nie poznałem przez to smaku upragnionej różowości, ale odgadłem z tych przykrych oznak, że wreszcie całuję twarz Albertyny”[footnote]Podkreślenie autorki. Strona Guermantes, III, s. 341 [przyp. red.].[/footnote].

Ta złość przybiera nieraz charakter awersji. Wyraźny i zwyczajny niesmak, jaki następuje po pożądaniu, czy to od dawna zawiedzionym, czy znienacka zaspokojonym: tak oto, w czasie drugiego pobytu w Balbec, w śnie o Albertynie oto „zrzucała z siebie kolejno cechy swego człowieczeństwa, przynoszące mi tyle zawodów od dnia, gdy ją poznałem”[footnote]„Zamykając oczy, tracąc świadomość, Albertyna zrzucała z siebie kolejno cechy swego człowieczeństwa, przynoszące mi tyle zawodów od dnia, gdy ją poznałem. Ożywiało ją już tylko nieświadome życie roślin, drzew, życie bardziej inne od mojego, dziwniejsze, a mimo to bardziej należące do mnie”. Uwięziona, V, s. 62. [przyp. red.].[/footnote]. „Rasy, atawizmy, skażenia drzemały w jej twarzy”[footnote]Uwięziona, V, s. 64 [przyp. red.].[/footnote]. Albo jeszcze bardziej brutalnie: „zanadto schudła; koścista, zeszpecona brzydkim kapeluszem, spod którego sterczał kawałek brzydkiego nosa i było trochę widać policzki białe jak robaki”[footnote]Nie ma Albertyny, VI, s. 28 [przyp. red.].[/footnote].

Dlaczego początkowa mnogość kwiatów i mew przekształca się w dramat tożsamości? Łatwość, dozwolone pożądanie, które kończy się wraz z zaspokojeniem nie wystarczą, żeby wszystko wyjaśnić. Kochać Albertynę znaczy kochać ją w „całej jej brzydocie”[footnote]Przekład Boya: „Czyż bowiem wybrać sobie i pokochać Albertynę nie znaczyło poznać ją w pełni jej ohydy?”; Nie ma Albertyny, VI, s. 196 [przyp. red.].[/footnote]. Żeby ta „brzydota”, która „każe nam kochać istotę, przez którą będziemy cierpieć”[footnote]Całość: „Czyż miłość nie jest dowodem przenikliwości (niezrozumiałym nawet dla osoby, która kocha), skoro pożądanie, kierujące się zawsze w stronę tego, co jest nam najbardziej przeciwne, każe nam kochać istotę, przez którą będziemy cierpieć?”; ibidem, VI, s. 196 [przyp. red.].[/footnote], stała się połączeniem niemożliwej rozkoszy, gdyż dawanej kobiecie przez kobietę oraz nieuniknionego poczucia winy, z powodu – być może nawet i pierworodnego – grzechu [la faute], popełnionego raczej z premedytacją przez mężczyznę, który pozostaje obcy: to właśnie dopełni obrazu proustowskiej seksualności kobiecej.

Przełożył Kajetan Maria Jaksender
Redakcja: Edyta Abramowicz, Daniela Dzienniak-Pulina
rysunek: Maja Chmura


Książka powstaje dzięki stypendium dla tłumaczy Centre National du Livre.

Koszyk