Marcel Proust: Wahania serca

Jednak już poprzedniego dnia, tuż po przybyciu, poczułem, że i mną owładnął leniwy czar życia kąpielowego. Ten sam windziarz, milczący tym razem, bynajmniej nie z pogardy a z powodu szacunku, czerwony z radości, wprawił windę w ruch. Wznosząc się wzdłuż pionowego słupa, przebyłem ponownie to, co było onegdaj dla mnie tajemnicą nieznanego hotelu, gdzie, kiedy się przybywa jako turysta bez protekcji i znaczenia, każdy gość powracający do swego pokoju, każda panienka schodząca na obiad, każda pokojówka mijająca te dziwacznie kręte korytarze, i młoda Amerykanka schodząca do sali obiadowej z damą do towarzystwa, obrzucają cię spojrzeniem, z którego nie wyczytasz nic z tego, czego byś pragnął. Tym razem, wręcz przeciwnie, odczuwałem leniwą przyjemność z jazdy windą w hotelu mi już znanym, w którym czułem się jak u siebie, gdzie ten jeden raz więcej dokonałem koniecznej operacji, dłuższej i trudniejszej niż wywrócenie powiek, a mianowicie polegającej na nadaniu przedmiotom duszy bliskiej nam w miejsce ich własnej duszy, która wywoływała w nas niepokój. Czyż miałbym teraz, mówiłem do siebie, nie podejrzewając nagłej przemiany duszy, która mnie jeszcze czekała, tułać się wciąż po nieznanych hotelach, w których jadłbym obiad pierwszy raz, gdzie przyzwyczajenie nie zabiłoby jeszcze, na każdym piętrze, przed każdymi drzwiami, straszliwego smoka, czuwającego nad zaczarowanym istnieniem; gdzie musiałbym się zbliżać do owych nieznanych kobiet, skupiających się w palace-hotelach, kasynach, na plażach, żyjących wspólnie, na kształt rozległych kolonii polipów.

 

***

 

Odnajdywałem przyjemność nawet i w tym, że nudnemu pierwszemu prezydentowi tak chętnie było mnie spotkać; widziałem od pierwszego dnia łańcuchy lazurowych gór morza, jego lodowce i kaskady, jego wspaniałość i niebywały majestat – już w czasie mycia rąk, od samego wdychania, po raz pierwszy od tak dawna, jakże specyficznego zapachu mocno perfumowanych mydeł Grand-Hôtelu: zapach ten, należący zarówno do chwili obecnej jak i do poprzedniego pobytu, dryfował między nimi niby rzeczywisty czar swoistego życia, w którym wraca się do domu jedynie po to, aby zmienić krawat. Prześcieradła na łóżku, nazbyt cienkie, nazbyt lekkie, nazbyt szerokie, niemożliwe do podwinięcia, do utrzymania, wydymające się dookoła kołder w ruchomych zwojach, niegdyś by mnie zasmucił. Na niewygodnej i wzdętej krągłości swoich żagli kołysały jedynie wspaniałe i wypełnione nadzieją słońce pierwszego poranka. Ale ów poranek nie miał czasu się zjawić. Okrutna i boska obecność zmartwychwstała tej nocy.

 

***

 

Wówczas po raz pierwszy i dlatego, że odczuwałem ból, który był niczym w porównaniu z jej boleścią, ale który otwierał mi oczy, uświadomiłem sobie z przerażeniem, jak ona mogła cierpieć. Pierwszy raz zrozumiałem, że to martwe spojrzenie bez łez (co sprawiało, że Franciszka niezbyt współczuła z mamą), jakże charakterystyczne dla niej od śmieci babki, zatrzymało się na tej niepojętej sprzeczności spojrzenia i nicości. Poza tym kiedy ją ujrzałem, zawsze w krepach, ale strojniejszą w tym nowym miejscu, bardziej uderzyło mnie dokonujące się w niej przeobrażenie. Nie dość powiedzieć, że straciła wszelką wesołość; stopiona, stężała w jakiś błagalny obraz sprawiała wrażenie, jakby się bała żywszym ruchem lub głosem urazić bolesną obecność, niedopuszczającą jej ani na chwile. Lecz zwłaszcza z chwilą gdy ujrzałem ją wchodzącą w krepach, spostrzegłem – co uszło mej uwadze w Paryżu – że to już nie matkę miałem przed sobą, ale babkę.

 


 

Ze wstępu

U Prousta, co nie jest odczuwalne sercem, co nie istnieje w przestrzeni emocji i uczuć, a więc niejako na antypodach tego, co uznane za „świadome”, „rozumne”, nie istnieje w ogóle. W swoistym antykartezjanizmie Proust posuwa się absolutnie do granic możliwości, do tego stopnia, że w tak ustawionej perspektywie jego uwagi z eseju Pamięć i intelekt nabierają bardzo ciekawego wymiaru, zaś doświadczenie literackie, które jako pisarz eksploruje własnym doświadczeniem i stylem pisarskim, przeciwstawia się tym z myślicieli, których kocha jako pisarzy, podziwia i których style nawet próbuje naśladować, ćwicząc się w trudnej pracy pisarskiej. Na dobrą sprawę Proust napisał o myśleniu to, co później Lacan rozwinął i ujął w swej teorii podmiotowości, a co zawiera się w słowach: Myślę, gdy nie jestem, a zatem jestem, gdy nie myślę. Myślenie jest tutaj rozumiane jako pełnia świadomości, zaś to, co przychodzi w sferze mentalnego odczuwania choćby zapachów, oddawaniu się marzeniom, śnieniu bądź nachodzących nas z nagła okruchów pamięci, należy do zupełnie innego, w sensie niepewnego, grząskiego obszaru ludzkiej psychiki. To nie wszystko; nie tylko bowiem Proustowski podmiot-bohater jest wyznaczany przez taką zasadę bycia-nie-bycia, ale i cały, percypowany w geście pisania (najbardziej twórczego rodzaju istnienia, dla pisarza, jakim jest autor Poszukiwania probierz ludzkiego doświadczenia) świat. Świat, jaki jest tu i teraz, który właśnie przemyka przed naszymi oczami, zatem jest-i-nie-jest: jest, bo nie sposób się z niego wyrwać, nie jest, bo właśnie brak możliwości wyjścia poza jego ramy odbiera nam możliwości doświadczania go w pełni – uczuciem, zmysłami, myślą i we wspomnieniu. Ten świat stanowi dla Prousta sferę istnienia bytów ontycznych, to świat codziennych spraw i obowiązków, ludzi, gości przychodzących w odwiedziny do babki (jedna z pierwszych scen Miłości Swanna to odwiedziny Charlesa Swanna, natomiast w jednej z ostatnich w Czasie odnalezionym Marcel we wspomnieniu słyszy dzwonek Swanna, który przychodzi w odwiedziny do babki: wówczas już wie, że może umierać, bo czas się domknął, a zatem został ocalony), rzeczy, a więc jest to świat żywy, którego zasadę określa z kolei ontologiczna nieobecność: tutaj podmiot jest zawsze „poza” światem, w sferze wspomnień i duchów; dlatego to, co dla Narratora naprawdę żywe, przychodzi poniewczasie, w nagłych woltach pamięci, jako obecne-nieobecne.

Proust zatem to Kantysta: mimo że żyje w świecie zawsze jest „poza” światem. Nie doświadcza świata w jego pełni, doświadcza go natomiast w jego fenomenach: przedstawieniach, okruchach pamięci, mimowolnych wspomnieniach, natręctwach, marzeniu… Proust, warto o tym wspomnieć, był tym, który razem z Freudem przemyślał niejako to, co doktor z Wiednia wykorzystał dla stworzenia ruchu psychoanalizy. Pomimo rożnych, bo Freud chciał być przecież naukowcem, narzędzi i metod opisu psychiki ludzkiej  czy stanów duszy, „badali” te same przestrzenie psychicznego, niewidzialnego i nie dającego się zbadać empirycznie świata. W czasie, gdy Freud „wykłada” sny (stąd Traum-deutung – dosł. wykładanie snów), Proust je po prostu oddaje na poziomie języka nieświadomości: a-logicznego, a-kauzalnego, a-racjonalnego. Nie wykłada ich czytelnikowi, bo być może przeczuwa, że – parafrazując Barthesa – nie ma nic nudniejszego, niż słuchanie cudzych opowieści o snach. Każdy opowiadający swoje sny zazwyczaj od razu je analizuje i interpretuje, jako że nie posiada języka, by je opowiedzieć w ich rzeczywistej „materii”. Nie ma w tym nic tajemniczego czy niezwykłego, z każdej opowieści o snach wieje zazwyczaj nuda. Słynne już – pojawiające się niby błyskawica, wir na powierzchni powolnego nurtu – nagłe, Proustowskie zdanie: „Przecież wiesz, że ja zawsze będę żył przy niej, jelenie, jelenie, Francis Jammes, widelec”, jest takim wykwitem języka nieświadomości na gładkiej powierzchni pisma, jest Deleuzjańską „faudą” na wyślizganym języku dobrze rozpoznawalnej metafizyki. Wśród opowiadaczy snów nie ma „Ajaksa”, który oznacza, że „mam się ciepło ubrać”, jest po prostu opowieść, wulgata senników i zwykłe aktorstwo.

Po drugiej stronie myśli filozoficznej stoi nie kto inny a sam Husserl, filozofowie analityczni oraz Wittgenstein. W przeciwieństwie do Freuda i tej frakcji, która stawiała na penetrację obrzeży ludzkiego ja, czyli szeroko rozumianej nieświadomości, Husserl i analitycy propagowali filozofię dążąca do określeni możliwości czystej, niezmąconej niczym świadomości, czego substancją stawała się „redukcja ejdetyczna” i ogląd rzeczy samych w ich czystej, niezmąconej niczym istocie. Redukcja rzeczy do „rzeczy samych” rugowała jakąkolwiek nieświadomość, wycinała wszystko co inne, obce, niewiadome i – oczywiście – a-racjonalne. Cartesianische Meditationen Husserla, tego „mistrza świadomości”, to wynik takiej właśnie pracy nad wyrugowaniem snu i marzenia sennego z myśli w ogóle, by uzyskać cele związane z eidosem, z ideą „Sachen selbst zurückgehen” i oglądem rzeczy samych na poziomie ich – jakże fantazmatycznej! – nagości. Freud, Proust, Henri Bergson czy Anatol France stawiali na przepływ istnienia w jego żywym, istoczącym się ruchu, elan vital, odkrywcze możliwości snów i tego, co dają podmiotowi ludzkiemu jako „resztka”, rodzaj bogactwa naniesionego na brzeg przez fale nocnego przypływu, a także jako pierwsi dawali głos psychozom, neurotycznym zachowaniom jednostek, jąkaniu, dowcipom, etc., by w takim odruchu traktować pisanie jako nic innego, a fantazjowanie. Tym, słynnym już dziś, artykułem, ojciec psychoanalizy zaczął podbijać rynek swych przyszłych czytelników i wyznawców, i można się tylko zastanawiać, czy Husserl go znał i czytał. Bo jest oczywistym, że Husserl, czytając Prousta, i próbując go zrozumieć za pomocą własnych narzędzi – oszalałby…

Przełożył Kajetan Maria Jaksender
Redakcja: Paulina Łotoczko