Kristeva: „Niezliczona”, „głęboka” Albertyna

 

Czas odczuwalny. Proust i doświadczenie literackie (fragment)

Amatorzy „kluczy” szybko odkryli, że za słynną Albertyną1 kryje się przyjaciel i szofer Prousta, Alfred Agostinelli, który został pilotem i rozbił się w samolocie jednopłatowym, podczas lotu próbnego 13 maja 19142 roku. W miarę jak autor nazywa sam siebie „Sinobrodym” „człowiekiem, który lubił młode dziewczyny”3, możemy bez problemu znaleźć w śladach tajemniczej więźniarki wspomnienia, jakie musiały zostawić Marie de Benardaky, Marie Nordlinger, z jeszcze większą pewnością Marie Finaly4; nie zapominając o Laure Hayman i Louisie de Mornand, do których Proust adresuje namiętne listy. Ta ostatnia utrzymuje, że łączyła ją z pisarzem głębsza znajomość i obiecuje pokazać listy intymniejsze jeszcze od tych, które opublikowała w 1928 roku: co gorliwsi ciągle ich oczekują5. Inne wspominają „młodą, tajemniczą dziewczynę”, której „nazwisko nie jest nam nawet znane, chociaż zda się, ciągle jeszcze żyje pośród nas”6.

W biografii Prousta nie brakuje w rzeczywistości czułych i intensywnych więzi z kobietami. Ale jego osobista delikatność i umiejętność utożsamiania się z kimś drugim sprawiały, że korespondencja nie pozwalała dokładnie stwierdzić czy entuzjazm, którym darzy odbiorcę, a raczej odbiorczynię, nie ma na celu uprzywilejowania… ale samego nadawcy. Opublikowane nie tak dawno Pisma młodzieńcze (1887-1895)7 odsłaniają poniekąd młodego Prousta, który już od czasów liceum nie waha się manifestować swych namiętności homoseksualnych. Nie obawiając się, że często będą odpychane, podejmował niestrudzenie wraz ze swymi podopiecznymi oraz przyjaciółmi retorykę miłosną, która będzie obecna w jego twórczości do końca życia. Najbardziej skrupulatny detektyw byłby w ten sposób zmuszony uznać w „kluczach” do Albertyny dominujący aspekt męski, nie zaniedbując intymności i wrażliwości Prousta w stosunkach z kobietami.

Teoria, którą narrator rozwija na temat homoseksualizmu w Uwięzionej, nie „zwyczajowego”, ale rozproszonego, „mimowolnego” (jak pamięć?), „nerwowego”, „takiego, który ukrywamy przed innymi, i który przenosimy na samych siebie”8 pozwala myśleć, że narrator jest adeptem transseksualizmu: przynależność każdego indywiduum do (przynajmniej) dwóch płci i pośrednie przejście, ukryte, „bezwiedne” dla każdego z nas, poprzez zamknięcie przegrody, oficjalnie nieprzekraczalnej różnicy płci. Zanim powrócimy do tematu proustowskiej koncepcji homoseksualizmu transseksualnego, podkreślmy wszelako, że z jednej strony, w Poszukiwaniu utraconego czasu Proust jawi się jako znawca kobiet, a z drugiej, jeżeli transseksualizm znajduje tam swoje miejsce, nie funkcjonuje on w taki sam sposób u Albertyny czy u Charlusa.

Tak oto, i bez zbędnej uwagi zwracanej na „klucze”, ale trzymając się samej narracji, mamy prawo stawiać sobie pytania: kim dla narratora jest kobieta? Pod jaką rolę się podszywa, kiedy decyduje przedstawić się jako kochanek Albertyny? Jaka jest w końcu różnica pomiędzy Sodomą a Gomorą?

„[…] retrospektywnie, nie mogę przypisać jej żadnej tożsamości”9.

Przede wszystkim, kobieta tutaj nie posiada żadnej tożsamości; z zasady kobieta nie jest indywidualizowana. Płatek w bukiecie kwiatów, mewa w stadzie, czy też zwyczajne odbicie, szczegół, ślad, ledwo zauważalny i łatwo zamienny. Kobiety zawsze są określane w neutralnej liczbie mnogiej: idą grupami albo w gromadach, tłumnie. Najstarsza z nich zaczyna biec, przeskakuje przez staruszka, „para zielonych oczu” ją śledzi, odrywa od niej wzrok, to nie ona, to inna, kto wie, „postać okrągła”, „nieśmiałość wstydliwa i pyszałkowata”10. Czy to już Albertyna? Być może. Jednakże różnica zaciera się w kłębie „czarnych polo”11, w gromadzie „rowerzystów”12. Uważamy, że jesteśmy w stanie rozpoznać ciemne, śmiejące się oczy, pogodne i trochę narzucające się, drgające w strumieniu [flux] [rowerzystów – przyp. KMJ]. Tak myślimy. Ale czy to aby takie pewne? Stopione jedne z drugimi, kobiety zostają wchłaniane przez krajobraz i sztukę: „[…] mała […], której pyzate i różowe policzki oraz zielone oczy odcinały się na horyzoncie morza”13. „Urocze kombinacje, jakie stwarza młoda dziewczyna z plażą, z zaplecionymi włosami posągu w kościele, z jakimś sztychem, ze wszystkim tym, co sprawia, że kochamy w tej dziewczynie – za każdym razem kiedy wchodzi – jakiś uroczy obraz, kombinacje te nie są zbyt stałe”14. Ten jakże impresjonistyczny „melanż” oddaje doskonale obraz Elstira, którego narrator odwiedza wierząc, że uda mu się na chwilę znaleźć schronienie przed czarem młodych kobiet. Elstir, przyjaciel i sprzymierzeniec dziewcząt w kwiatach: jego malarstwo rekonstytuuje ową niepodzielną i ruchomą tajemnicę, a kunszt autora będzie starać się ją odtworzyć. W tym miejscu w to wszystko włącza się narrator. Czy przypadkiem nie chciałby być jedną z nich, albo, skromniej jeszcze: pozwolić jednej z nich się pokochać? „[J]a sam mógłbym kiedyś zająć miejsce pośród nich w orszaku, który ciągnął wzdłuż morza – ta myśl zdawała się mieścić w sobie sprzeczność równie nierozwiązywalną, co gdybym przed jakimś attyckim fryzem lub freskiem wyobrażającym pochód uważał za możliwe, ja, widz, zająć miejsce między boskimi celebrantkami jako ich kochanek”15.

Niestałość Albertyny wychodzi na jaw w zabawny sposób, ze śmiesznością być może nieuświadomioną przez narratora, w nieustającej migracji jej pieprzyka: od wargi po brodę, od podbródka do oczu16. W takim natłoku szczegółów i zamieszaniu rozumiemy, że narrator nie może „poznać” swojej Albertyny, a starając się tego dokonać, zawsze się jej jakoś „sprzeniewierza”17.

Bardziej auto-erotyczne aniżeli erotyczne, to wielopostaciowe uwodzenie młodości znajduje swój udany obraz w grach Albertyny w diabolo: manewrując po drodze „swoim «diabolo» niby zakonnica różańcem”, upodabniając to do golfa, „który przyzwyczaja do samotnych przyjemności”. Udana masturbacja: „dzięki tej zabawie, mogła spędzać całe godziny sama, nie nudząc się”18. Dziwnie – ale czy jest to zdrada męskiej esencji, która trawestuje charakter kochanej młodej dziewczyny? – Albertyna zdaje się chcieć zaradzić swojej nieuchwytnej tożsamości bardzo naciskając na szczególną ortografię swojego własnego nazwiska, Simonet przez tylko jedno „n”19. Czy jest to chęć pozbycia się żydowskich skojarzeń, których nie cierpi20, nazwiska Simonnet przez dwa „n”21? Wiemy, że jej ciotka, bardzo przeciętna i mieszczańska Pani Bontemps, uradowana z wizyty u Verdurinów, była antydreyfusistką22. Czy też jest to zwyczajna chęć odrębności, która wyraża się w zainteresowaniach młodej dziewczyny: nauczyć się malować, zapoznać się z Vinteuilami, zwracać uwagę na literackie i filozoficzne wypowiedzi narratora? Pochodzenie i lekkość Albertyny czynią mało wiarygodnymi jej wzloty intelektualne. Wszystko się zmienia, jeśli przeniesiemy na nią teorię kwiatostanową seksualności obupłciowej, którą Proust rozwija à propos Charlusa, ale którą postrzega jako uniwersalną. Każda płeć jak i każda osoba – nie mniej niż kogokolwiek innego, w równym stopniu dotyczy to także Albertyny – byłaby wiązką różnic odgrodzonych, przyległych niekompatybilności (jej aspekt względem „Vinteuil”, aspekt jej „brzydoty”). Na ogół żadna z postaci nie jest owego całokształtu [globalité] świadoma, ponieważ taka globalność nie istnieje, w ostateczności: nic poza śladami, cechami.

Ten wir kolorów i świateł jest właściwie światem kontrastów. Do obojętności Albertyny dochodzi jej marginalność – jedyna sierota w powieści, bez rodziny, jedynym jej punktem odniesienia jest jej grzech [faute], którego perwersja prowadzi ją zarówno do bycia zakładniczką, jak i zdrajczynią bogatych i rozbieżnych [disparates] środowisk: szpieg, obecna na wszystkich szczeblach, swoista „go between”. Od razu, niezliczona Albertyna należy do podejrzanych, zdegradowanych przez społeczeństwo, typów, ma „zły gust”23. Zanim zwiędnie i zniknie, pozwala się ponieść sprośności trywialnego języka, który przypomina język przyjaciółki Morela: Albertyna mówi o „sodomie”24.

Narrator wcześnie przeczuł, pod nieobecność tożsamości, możliwość groźby konfliktu: „pod pozorami dobrych manier” Albertyny przebija jej ostry ton i jej maniery „małej bandy” [petite bande]25. Ale są to detale-fetysze, jej głos, jej dłonie, które ożywiają niezdecydowane kontury i zapewniają narratorowi to, co bierze za miłość: „[…]spostrzegłem, że modulacje tak jej głosu, jak i twarzy genialnie rysowały mi oryginalny i jedyny w swojej indywidualności obraz, narzucając mi go despotycznie […]”26. „[Ż]e byłem równie wrażliwy na ich głos, bardziej może wzruszający (bo nie tylko wywiera to samo swoiste i zmysłowe działanie co twarz, ale należy do niedostępnej otchłani, rodzącej zawrót beznadziejnych pocałunków), na ich głos podobny do jedynego dźwięku instrumentu, w których każda z nich wkładała siebie całą i który miała tylko ona […], przyprawia o zawrót głowy przy pocałunkach pozbawionych nadziei”27. „Uścisk ręki Albertyny miał zmysłową słodycz, jak gdyby harmonizującą z różową, leciutko lila barwą jej skóry”28.

Namalowawszy w ten sposób swojego Maneta i swego Moneta, narrator podejmuje próbę unifikacji. Towarzystwo [fréquentation], które zabiera czas i możliwości oka na akomodację, kończy się na wyodrębnieniu jakiejś twarzy. „Miała inną twarz lub raczej wreszcie miała twarz”29. „Prawdziwa kobieta” oddziela się od wiązki światła. Kiedy owa tożsamość-postać-twarz nie ucieka (jak to ma miejsce w hotelu Balbec, gdzie młody mężczyzna na próżno próbuje pocałować „nefrytowe winogrona”, „niejadalną dekorację”30), ale oddaje się – prawdziwa czy łatwa – pocałunek na nowo staje się wirem. W tym porównywany do niewinnych początków, które z czasem nabierają destrukcyjnego charakteru. Malarski przepych według Elstira okazuje się nagle zbiorem „przykrych oznak”31, przeczuciem „bomby”, która wybuchnie dopiero później32.

Zatrzymajmy się chwilę na tym niemożliwym pocałunku. Narrator utrzymuje, że człowiek nie ma organów pozwalających mu dotknąć „tej niedostępnej otchłani”, ów brak „tożsamości” tak samo oszałamiający jak „rachunek prawdopodobieństwa”, nie może nas zapewnić, że go „doświadczymy”. „[C]złowiekowi, istocie oczywiście mniej pierwotnej niż jeżowiec, a nawet niż wieloryb, brak jest wszelako jeszcze pewnej ilości zasadniczych narządów; a zwłaszcza nie posiada żadnego, który by służył do pocałunku. Ten nie istniejący organ zastępuje człowiek wargami, przez co dochodzi może do rezultatów nieco doskonalszych, niż gdyby był skazany na pieszczenie kochanki rogiem”33. Możemy medytować albo długo się śmiać z tej metonimii rogu, twardego, ale bezużytecznego i wrażliwych, acz bezwładnych, ust; dowodzą one, jakakolwiek by nie była kreatywność zakochanego, „braku organu” ludzkiego, do dominowania nad zamętem kobiecego braku tożsamości. Przypomnijmy jedynie, że na początku, gry narrator odkrył granice i luksus więzi bukolicznych i reguł powonieniowych z „mamą” i magdalenką34, aby wywnioskować, że tylko wyobraźnia, posiadaczka niestałej pamięci, może wypełnić ten brak. Zapomniawszy swojej konkluzji, albo próbując ją osiągnąć innymi sposobami, młody mężczyzna wraz z Albertyną jest skonfrontowany z doświadczeniem, które należy nazwać schizoidalnym: rozpadem na kawałki i odrzuceniem. „[U]jrzałem dziesięć Albertyn; ta jedna dziewczyna stała się niby boginią o wielu głowach; ostatnia, którą widziałem, kiedym się starał zbliżyć do niej, ustępowała miejsca innej. Dopókim nie dotknął tej głowy, widziałem ją bodaj, dochodził mnie jej lekki zapach. (…) Nie poznałem przez to smaku upragnionej różowości, ale odgadłem z tych przykrych oznak, że wreszcie całuję twarz Albertyny”35.

Ta złość przybiera nieraz charakter awersji. Wyraźny i zwyczajny niesmak, jaki następuje po pożądaniu, czy to od dawna zawiedzionym, czy znienacka zaspokojonym: tak oto, w czasie drugiego pobytu w Balbec, w śnie o Albertynie oto „zrzucała z siebie kolejno cechy swego człowieczeństwa, przynoszące mi tyle zawodów od dnia, gdy ją poznałem”36. „Rasy, atawizmy, skażenia drzemały w jej twarzy”37. Albo jeszcze bardziej brutalnie: „zanadto schudła; koścista, zeszpecona brzydkim kapeluszem, spod którego sterczał kawałek brzydkiego nosa i było trochę widać policzki białe jak robaki”38.

Dlaczego początkowa mnogość kwiatów i mew przekształca się w dramat tożsamości? Łatwość, dozwolone pożądanie, które kończy się wraz z zaspokojeniem nie wystarczą, żeby wszystko wyjaśnić. Kochać Albertynę znaczy kochać ją w „całej jej brzydocie”39. Żeby ta „brzydota”, która „każe nam kochać istotę, przez którą będziemy cierpieć”40, stała się połączeniem niemożliwej rozkoszy, gdyż dawanej kobiecie przez kobietę oraz nieuniknionego poczucia winy, z powodu – być może nawet i pierworodnego – grzechu [la faute], popełnionego raczej z premedytacją przez mężczyznę, który pozostaje obcy: to właśnie dopełni obrazu proustowskiej seksualności kobiecej.

Przełożył Kajetan Maria Jaksender
Redakcja: Edyta Abramowicz, Daniela Dzienniak-Pulina
rysunek: Maja Chmura


Książka powstaje dzięki stypendium dla tłumaczy Centre National du Livre.